piątek, 22 grudnia 2023

Józef Wąsak – 81 rocznica śmierci


Rok 1942 r. to kolejny rok w mojej rodzinie, gdy zbliżające Boże Narodzenie nie cieszyły. I to nie tylko ze względu na wojnę i związane z nią niebezpieczeństwo, ale przede wszystkim przez tragedię jaka rozegrała się w chacie w Mariance. We wtorek 22 grudnia 1942 r., o godzinie 16:00 zmarł 49-letni Józef Wąsak syn Stanisława i Marianny z Nowickich małżonków Wąsak – mój pradziadek…

 


 

Jeszcze rankiem 22 grudnia 1942 r., chłopi z Marianki spieszyli na cotygodniowy targ do Kałuszyna, ostatni przed Świętami. To była doskonała okazja, żeby coś sprzedać, ale i kupić, może jeszcze na Święta. Kobiety w koszach niosły jajka, sery i masło, licząc na kilka groszy, za które kupią niezbędne produkty do przygotowania wieczerzy wigilijnej i jadła na zbliżające się, kolejne wojenne Boże Narodzenie. Niech będzie skromnie, tylko abyśmy byli wszyscy razem, aby nikogo nie zabrakło w ten ważny wieczór przy stole, najważniejszymi życzeniami składanym przy łamaniu się opłatkiem były życzenia, abyśmy byli bezpieczni i aby ta straszna wojna się jak najszybciej skończyła. Mój pradziadek do Kałuszyna już nie pojechał, leżał w domu złamany chorobą, męczył go straszny kaszel. Gdy słońce zaszło, a na dworze stało się całkiem ciemno, Józef Wąsak wyzionął ducha, odszedł do Domu Ojca.

Jego zgon, u księdza proboszcze Eugeniusza Garwackiego, zgłosił w wigilijne przedpołudnie Henryk Gańko i Edward Śenkowski obaj pełnoletni rolnicy z Przytoki. Oświadczyli oni, że w Mariance 22 grudnia 1942 r., o godzinie 16:00 zmarł 49-letni Józef Wąsak, urodzony i zamieszkały w Mariance, syn Stanisława i Marianny z Nowickich, który pozostawił po sobie owdowiałą żonę Helenę Bożym. Po zmarłym pozostały także dwie córki – 20-letnią Irena i 19-letnią Janina – moją babcię.

Czy to możliwe, że pogrzeb mojego pradziadka odbył się w Wigilię? Nigdy w rodzinie o tym się nie mówiło, ale myślę, że to bardzo możliwe. Sądzę, że nikt nie czekał z pogrzebaniem zmarłego na poświąteczne dni. W Boże Narodzenie czy we wspomnienie świętego Szczepana też wątpię, aby ksiądz chciała odprawić ceremonię pogrzebową, szczególnie, że był jeszcze dzień wigilijny. Powstaje tylko pytanie, czy wdowa i jej dwie córki zdążyły z przygotowaniem zmarłego w ostatnią drogę. Umyć, ogolić i ubrać ciało w pogrzebowy garnitur to nie problem, ale co z trumną. Z trumną dla stolarza… Być może mój dziadek nie jedną w swoim życiu trumnę zrobił. Może dla swojego ojca, dla maleńkiej, pierworodnej córeczki, która także odeszła, tak jak on w grudniu, ale 22 lata temu, dla syna, którego we wrześniu 1939 r. rozerwał granat, a także dla sąsiadów, przyjaciół i znajomych, bo kto robił na wsi lepsze trumny niż stolarz i cieśla… A kto zbił dla pradziadka „pojazd na drogę do nieba”? Nie wiem, w domu nigdy się o tym nie mówiło, a ja nie zastanawiałam się na tym i nie pytałam babci póki żyła.

 

Pamiętacie jak pisałam o pogrzebie w niedzielę? Wtedy wydawało mi się to dziwne, szczególnie, że według zwyczajów i tradycji należy pochować zmarłego przed niedzielą. Dziś zastanawiam się nad pogrzebem w Wigilię i okazuje się, że nauka Kościoła nie zabrania zorganizować pogrzebu w Wigilię. Dziś jest to bardzo trudne, nie ze względu na opór księdza, a raczej Domu Pogrzebowego. Każdy w taki dzień jak Wigilia spieszy jak najwcześniej do domu, do bliskich, do rodziny, do rodzinnego stołu zastawionego dwunastoma potrawami, a w miejscach naszej pracy pozostaję tylko nieliczni, na tak zwanych dyżurach, dlatego firmy pogrzebowe odradzają pogrzeby w ten szczególny dzień. Nie mniej jednak jest to możliwe, jest to tylko kwestia organizacji. Wydaje się, że w 1942 r. nic nie stało na przeszkodzie, aby ceremonia pogrzebowa mojego pradziadka odbyła się w ten ważny dla katolików dzień, gdzie jesteśmy wszyscy razem i gdy milkną wszelkie spory. Wszak to nie firma pogrzebowa przewoziła ciało zmarłego do kościoła, a furmański wóz, wyłożony słomą, może igliwiem i koń, być może ukochany mojego pradziadka, a za lejce trzymał ktoś z bliskich, może któryś ze zgłaszających, albo rodzony brat pradziadka.

Jaka szkoda, że gdy była ku temu okazji, to jak nie pytałam, a teraz gdy babcia nie żyje tyle lat, ile miała w chwili śmierci swojego taty, na wszystko jest już za późno. Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą i spieszmy się pytać, a wręcz wypytywać ludzi o przeszłość, bo za chwile i oni mogą być jej częścią, a wtedy na wszystko jest już za późno i na miłość i na pytania.

Nawet jeśli pogrzeb pradziadka Józefa nie był w Wigilię 1942 r., to i tak była to inna niż te wcześniejsze Wigilie, bo zabrakło czyjegoś głosu, czyjejś obecności, zabrakło głowy rodziny, która brała do ręki, na początku wieczerzy biały jak śnieg opłatek i dzieliła się nim z domownikami, z żoną i córkami. Był to czas nie radosny, tylko smutny, przepełniony płaczem i żalem, ale także strachem. Co mają począć trzy kobiety na skraju wsi, w zimowy czas, a przede wszystkim w wojenny czas.

 

Mój pradziadek Józef Wąsak urodził się 20 listopada 1893 r. w Mariance jako trzecie dziecko, w tym pierwszy syn Stanisława Wąsaka i jego małżonki Marianny z Nowickich. Rocznicę urodzin mojego pradziadka świętowałam na blogi miesiąc temu >>>LINK<<<. Moi prapra(2)dziadkowie byli wówczas od blisko 8 lat małżeństwem, gdyż na ślubnym kobiercu stanęli 27 stycznia 1886 r., co także wspominałam na blogu, już w pierwszym miesiącu noworocznego postanowienia >>>LINK<<<. Mój przodek Józef w wieku 11 i pół roku został osierocony przez swoją mamę, a moją prapra(2)babcią Mariannę z Nowickich Wąsakową, której śmierć 14 kwietnia wspominałam na „Drogach Przeszłości”, w 118 rocznicę jej śmierci >>>LINK<<<. Od tej pory Józef mógł liczyć tylko na ojca, a także na dwie starsze siostry, które w niewyjaśnionych okolicznościach zmarły w 1907 r., w odstępnie trzech miesięcy. Wówczas niespełna 14-letni Józef pozostał z ojcem i 4-letnim bratem Antonim. Jak rodził sobie mężczyzna, prosty chłop oderwany od roli z nastoletnim synem, zapewne stanowiącym już wyrękę w pracach gospodarczych i drugim małym chłopcem pod dachem. Z doświadczenia wiem, że pewnie nie najlepiej. Szczególnie, że nie mieli już wsparcia kobiecego ramienia, które wcześniej dostarczały siostry mojego pradziadka. Jedynym wsparciem mogła być siostra mojej prapra(2)babci – Józefa, która mieszkała wraz z mężem Wojciechem Kołakiem tuż po sąsiedzku. Z tego zapewne powodu, nie młody już wówczas Stanisław, który miał blisko 52 lata zdecydował się na powtórny ożenek, blisko trzy lata po śmierci żony. Jego żoną została wdowa z dwójką dorosłych córek – Julianną z Kwiatków Kolińską. Wspólne życie tej patchworkowej rodziny nie było łatwe, ale jedno drugiemu nawzajem pomagało. Na ślubie tym być może najwięcej zyskał młodszy brat mojego pradziadka, bo w domu pojawiła się kobieta, namiastka mamy, które nawet nie pamiętał.

Postać drugiej żony mojego prapra(2)dziadka nadal pozostaje dla mnie zagadką. Wygląda na to, że gdy wydała za mąż obie swoje córki to wyprowadziła się z którąś z nich z Marianki i mój prapra(2)dziadek znów został sam. Zmarł 16 czerwca 1920 r., jako wdowiec – tak zapisano, w jego akcie zgonu, ale aktu zgonu Julianny jeszcze nie odnalazłam. O zgonie Stanisława Wąsaka i jego drugiej małżonce, a także wojnie bolszewickiej pod Mińskiem, czego nie dożył mój przodek pisałam w połowie czerwca >>>LINK<<<.

Zanim jednak zmarł mojemu pradziadkowi ojciec, mój pradziadek Józef zdążył się ożenić. Jego żoną została pochodząca z Rudki, a zamieszkała w Mingosach w parafii Oleksin, Helena Borzym córka Jana i Aleksandry z Lechów. Ślub pradziadków odbył się17 lutego 1919 r. w okleksińskim kościele – >>>LINK<<<. W październiku 1920 r. na świat przyszło ich pierwsze dziecko – córeczka ochrzczona imieniem Janina, która niestety po kilku tygodniach zmarła.

Kolejne lata przynosiły małżonkom kolejne dzieci – córkę Irenę, córkę Janinę i syna Lucjana. Mój pradziadek był cieślą, często nie było go w domu, bo w terenie stawiał ludziom domy. Obejściem zajmowałam się prababcia, którą w polu wspierał pradziadek w przerwach stolarskich robót. Dzieci rosły. I gdy wydawało się, że rodzina wiedzie, może biedny, ale szczęśliwy byt nagle przyszedł 1 września 1939 r., a wraz z nim zabiły kościelne dzwony na alarm, Polska została zaatakowana przez niemiecką armię i rozpoczęła się II wojna światowa. Już w pierwszych jej tygodniach, w niedalekim Kałuszynie rozegrał się straszliwy bój, który jest zaliczany do najkrwawszych bitew kampanii wrześniowej. Wieś moich przodków przeżywała prawdziwe oblężenie, bo uciekali do niej mieszkańcy Kałuszyna, którzy chcieli się schronić na bezpieczniejszym wiejskim terenie przed bombardowaniem miasta. Wielu z nich nie miało dokąd wrócić, bo miasto zostało doszczętnie zniszczone i spalone. Zachowała nie nieliczna zabudowa drewniana, a z murowanych budynków sterczały tylko kominy. We wrześnie 1939 r. rodzina Wąsaków przeżywała także osobistą tragedię – jedyny syn moich pradziadków - Lucjan, pasąc krowy, znalazł granat, zapewne pozostałość, po działaniach wojennych w rejonie Kałuszyna i bawiąc się nim doprowadził do jego eksplozji. Niestety dziecka nie udało się uratować, zmarł mając zaledwie 11 lat.

Dni mijały, realia wojenne coraz bardziej dawały się we znaki. Narastał strach, we wsi kręcili się Niemcy, potem Rosjanie, a także bandy rozbójników, liczni uciekinierzy, maszerowali uchodźcy. Życie po woli wracało do starego rytmu – pole trzeba było zasiać, jak było ziarno, trawę trzeba było skosić, aby było siano, warzywa trzeba było opleć, póki go ruski żołnierz nie wyrwał, krowę trzeba było wydoić. Ot codzienność wiejska w wojennych realiach. I przyszła kolejna tragedia. Mój pradziadek zachorował, przekazy rodzinne mówią o suchotach czyli gruźlicy i choć zaledwie 12 kilometrów od jego domu funkcjonowało znane Sanatorium dla Piersiowo Chorych, notabene we wsi, w której urodziła się 45-lat temu jego żona, to śmierć zabrała mojego przodka. W 49-roku życia, miesiąc po jego 49 urodzinach. Za wcześnie, za młodo… I jeszcze w najgorszy czas do umierania, niemalże w przeddzień świąt Bożego Narodzenia, ale przecież nie ma dobrego czasu do umierania.

 

Śmierć zawsze jest nie na miejscu

i zawsze nie w porę

– za szybko, za rano, za nagle.

Dopada po pracy, przed kąpielą, po obiedzie.

Przychodzi w czwartek, a przecież mogłaby w sobotę.

Nie pyta, nie uprzedza, nie dyskutuje.

Przychodzi i zostawia ból i pustkę.

Ból, który koją wspomnienia..

Pustki nic nie wypełni…

Zadzwoniłabym

gdybym znała numer telefonu

do Nieba

Powiedziałabym

czego jeszcze mi w życiu

potrzeba

Może nawet bym list do Ciebie dzisiaj napisała

gdybym tylko Twój adres pobytu

znała

Umówiłybyśmy się w galerii handlowej

wiesz – takiej całkiem nowej

Albo nie

zaprosiłabym Ciebie do domu mojego

bardzo przytulnego

Siedziałybyśmy razem długo w noc

i opowiadały wrażeń cała moc

Herbatkę z sokiem malinowym

bym Tobie zaparzyła

chociaż nie pamiętam

czy taką lubiłaś

Opowiedziałabym – co się wydarzyło

w czasie kiedy Cię przy mnie już nie było

Powiedziałabyś mi może w ten wieczór wyjątkowy

bym już nie musiała łamać sobie głowy

Jak jest tam – po drugiej tęczy stronie

Kiedy nadejdzie naszych dni już koniec

I tak – na niby – z Tobą te herbatkę dziś wypiję

w nadziei, że ktoś kiedyś mnie

na taką zaprosi

– póki jeszcze żyję…

 

 

Autorka wiersza: Gabriela Kotas   

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli publikujesz komentarz z konta anonimowego miło mi będzie gdy go podpiszesz chociażby imieniem 😉