W drugą niedzielę sierpnia – 8 sierpnia 1773 r. w zachowanym do dziś, kościele w Jeruzalu została ochrzczona moja praprapraprapra(5)babcia Marianna córka chłopów Krzysztofa i Krystyny małżonków Żaczków zamieszkałych w Dębowcach.
Marianna Żaczkówna została ochrzczona 8 sierpnia 1773 r., niestety nie wiem, kiedy przyszła na świat, ale można z dużym prawdopodobieństwem oszacować, że miało to miejsce kilka godzin, najwyżej kilka dni wcześniej. Rodzicami chrzestnymi małej Marysi zostali Benedykt Jurkowski i Agnieszka Woźniakowa.
Matka chrzestna, podobnie jak rodzice Marianny zamieszkiwała w Dębowcach. Z aktów chrztu jej dzieci spłodzonych z Janem Woźniakiem wynika, że w latach 70. XVIII w. małżeństwo to mieszkało w Dębowcach – do mniej więcej 1772/1775 r., a później przenieśli się do sąsiednich Lipin. Zaś ojciec chrzestny – Benedykt Jurkowski pochodził z samego Jeruzala. Był tam ożeniony z Marianną, która powiła mu w latach 1767 – 1785 minimum ośmioro dzieci.
Wydaje się, że także i Marianna Żaczek z rodzicami przeniosła się do Lipin, tam też pozostała po założeniu własnej rodziny. W 1794 r. wyszła za mąż za chłopa z Lipin, Jana Prendotę – ich ślub wspominałam 2 lutego >>>LINK<<<. Po 20 latach trwania małżeństwa, w którym doczekali się ośmioro dzieci, a na pewno wychowali pięcioro, zmarł Jan, było to 5 maja 1814 r. >>>LINK<<<, zaś sama Marianna, żyła jeszcze przez 12 lat i zmarła także w Lipinach w październiku 1826 r.
O rodzinie Żaczków było już sporo powiedziane przy okazji rocznicy śmierci Krzysztofa Żaczka, która przypadała 19 maja >>>LINK<<<. Niemniej jednak z innych źródeł dowiedziałam się, że Krzysztof był grabarzem, a więc uczestniczył w każdym pochówku w parafii jeruzalskiej – kopał groby i chował w nich zmarłych.
Grabarz był to bardzo ważny zawód, wszak umieralność na wsiach, w tamtym okresie była bardzo duża i były potrzebne osoby, które w każdej porze roku, czy to w spiekocie dnia letniego, czy przy dużym mrozie w zimę wykopią dół – mogiłę, w której zostanie złożone ciało zmarłego. Czy był to zawód dobrze płatny i poważany w społeczności? Wydaje się, że nie bardzo. Zajęcie grabarza wykluczało członków jego najbliższej rodziny z możliwości ubiegania się o pracę w określonych zawodów – np. syn grabarza nie mógł zostać piekarzem. Uważano zawód grabarza za nieczysty i choć był on wysoce pożądany to często wiązał się z wykluczeniem społecznym, na tyle dużym, że osoby zajmujące się grzebaniem zmarłych zmuszone były do życia na obrzeżach wsi i miast.
Grabarzem mógł zostać każdy, kto był silny i krzepki. Nie wymagano, aby kopacze mogił byli jakoś specjalnie wykształceni, bardziej zwracano uwagę na ich tężyznę fizyczną niż jasny umysł. Wszak kopanie dołu to nic skomplikowanego, a użyty do tego celu szpadel, czasem kilof także nie wymaga specyficznej i niezbędnej wiedzy do ich obsługi. Wydaje się, że dobrze gdy grabarz był człowiekiem silnym nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, ponieważ obcował ze śmiercią niemalże 24 godziny na dobę, czyli znacznie częściej niż przeciętny człowiek i do tego musiał oglądać zwłoki w różnym wydaniu – małe, niewinne dzieci, schorowanych starców, z których choroba zrobiła wrak człowieka, brudnych włóczęgów, ofiary morderstw, wypadków, nieudanych zabiegów pseudo-medycznych, a także zwłoki w trakcie posuniętego rozkładu ciała, co ani dla oczu ani dla nosa nie było przyjemne.
Wykluczenie społeczne grabarzy było związane także z pojawiającymi się epidemiami.
W historii znane są przypadki gdy grabarzy uznawano za winnych pojawienia się w okolicy chorób zakaźnych. Do największej takiej afery doszło na Dolnym Śląsku w miejscowości Frankenstein, dziś Ząbkowice Śląskie, jaka wybuchła w 1606 r. Miejsce to nawiedziło morowe powietrze czyli epidemia dżumy, która zabrała, aż 30% lokalnej populacji, w tym licznie najmłodszych mieszkańców Frankensteinu. Oskarżenia o wybuch plagi dżumy zostały skierowane na grupę ośmiu lokalnych grabarzy, wśród których znajdowały się nawet dwie kobiety. Zrewidowano ich miejsca zamieszkania i znaleziono w nich pojemniczki z tajemniczym proszkiem. Grabarzy poddano okrutnym torturom, w celu wyciągnięcia od nich prawdy. W ich wyniku oskarżeni przyznali się, że z ciał zmarłych produkowali proszek, którym następnie smarowali klamki i kołatki domów, oraz rozsypywali po obejściu, aby zaraza się szybko rozszerzała. Na torturach przyznali się także do rozcinania ciał brzemiennych denatek i zjadania serc nienarodzonych dzieci, jeden z grabarzy przyznał się także do zbezczeszczenia ciała młodej dziewczyny. Innymi zakazanymi czynami, jakimi się parali było okradanie kościołów i uprawianie czarów. Winni zostali skazani na egzekucję, która odbyła się 20 września 1606 r. na obrzeżach miasta. Grabarzowi, którzy zhańbił dziewczynę obcięto męskość za pomocą rozżarzonych obcęgów, a dwóch innych spalono żywcem. Wierzono, że zaraza lada moment się cofnie, ale pozostała w mieście jeszcze przez kilka miesięcy, zbierając swoje żniwo. Dziś trudno powiedzieć, czym tak naprawdę był ten proszek i czy w jakiś sposób przyczynił się do rozprzestrzeniania się choroby, szczególnie, że po zgładzeniu grabarzy, epidemia nie ustała. Chce się wierzyć, że zbrodnie, do których w czasie tortur przyznali się grabarze, wcale się nie wydarzyły, a były tylko wynikiem owych tortur, ale prawdy, po przeszło 400 latach raczej się już nie dowiemy.
Po 100 latach od egzekucji we Frankenstein, ognisko dżumy wybuchło w Warszawie, prawdopodobnie choroba dotarła na Mazowsze z Krakowa. W Warszawie także uznano za winnych tej plagi dwóch grabarzy, których działania mające na celu szerzenie się zarazy, miały przynieść im łatwy i szybki zarobek. Nie wiemy czy faktycznie przyczynili się oni do szerzenia się choroby, ale niewątpliwie stali się ofiarami psychozy strachu, która zapanowała w zadżumionej stolicy.
Podobne wydarzenia miały miejsce w innych miastach, tych większych jak Poznań czy Lublin, ale zapewne także w małych miasteczkach i wsiach parafialnych, gdzie z racji zlokalizowania cmentarzy byli naturalnie i grabarze. W wyniku tortur grabarze brali na siebie odpowiedzialność za wywołanie i rozpowszechnianie się zarazy. Zeznawali, że przygotowują maści z mózgów i jelit zmarłych, którymi później smarują kamienice. Przyznawali się do licznych kradzieży, w tym okradania nieboszczyków, bezczeszczenia zwłok oraz prowadzenia hulaszczego trybu życia związanego z nadużywaniem alkoholu, ale z drugiej strony trudno się dziwić, po tych wszystkich widokach, jakie grabarze muszą oglądać co im pozostało, jak tylko zatracać się w alkoholu, aby ci wszyscy zmarli, których pogrzebali nie stali im przed oczami w dzień i szczególnie w nocy.
Przypomnijmy sobie jak my sami zachowywaliśmy się jeszcze 2-3 lata temu gdy wybuchła pandemia Covid-19. Izolowaliśmy się od ludzi, baliśmy się jechać na święta do rodziny, unikaliśmy nie tylko chorych, ale i zdrowych, popadliśmy w panikę, kiedy trzeba było jak co rano wyjść po bułki do osiedlowego sklepiku – jednym słowem zamknęliśmy się w czterech ścianach i śledziliśmy doniesienia o kolejnych zachorowaniach i zgonach, piętnując osoby do których przyjeżdżały służby, sprawdzające poprawność odbywania kwarantann.
Czy XVIII i XIX-wieczni grabarze faktycznie roznosili zarazę, czy tylko padli ofiarą psychozy, jaką niosła choroba? Wydaje się, że społeczeństwo obawiało się kopaczy mogił nie ze względu na ogniska zapalne epidemii, ale ze względu na obcowanie ze zmarłymi, których się jednak obawiano.
Źródło:
Afera grabarzy. Kto w dawnej Polsce odpowiadał za epidemie dżumy?
https://twojahistoria.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli publikujesz komentarz z konta anonimowego miło mi będzie gdy go podpiszesz chociażby imieniem 😉